"Stepy"

"Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu".

Powoli kołysałem się w rytmie wozu. Słońce wisiało nisko na horyzoncie, trójka współpasażerów siedziała w milczeniu, a woźnica z każdą chwilą ziewał coraz bardziej. Senna atmosfera dawała się wszystkim we znaki.

Wóz podskakiwał na nierównościach. Niskie krawędzie nie chronią za dobrze przed przypadkowym wypadnięciem, jednak po całym czasie jaki na nim spędziliśmy, każdy utrzymywał się na pokładzie bez większego wysiłku. Woźnica przeciągle ziewnął i popatrzył w niebo, nieskutecznie próbując wypatrzeć spomiędzy chmur znane gwiazdy, wskazujące kierunek. Mimo wszystko nie zatrzymał się. Płaski teren na jakim byliśmy nie dawał żadnej ochrony, ani przed siłami natury ani przed przedstawicielami naszego gatunku. Chcąc nie chcąc, jechaliśmy dalej, być może coraz bardziej oddalając się od naszego celu.

Konie z każdą chwilą szły coraz wolniej. Woźnica nerwowo rozglądał się za chociażby drzewem dającym częściową osłonę, jednak zapowiadała się kolejna niebezpieczna noc. Kobieta siedząca naprzeciwko mnie szeptem wymienia kilka zdań ze swoim mężem.

Wóz zatrząsł się i jedno z kół zaczęło zostawiać ślad na ziemi. Woźnica przeklął pod nosem, zatrzymał konie, zsiadł i poszedł sprawdzić co się stało. Popatrzyliśmy po sobie niepewnie. Zapowiadało się, że tej nocy już dalej nie pojedziemy.

Woźnica wydał z siebie krótki okrzyk. Zeskoczyłem z wozu.

- Co się stało?

Nic nie odpowiedział. Trzęsąc się wyciągnął rękę i wskazał na koło. Zobaczyłem białe, ostre kamienie blokujące je.

Nie.

To nie były kamienie.

To były kości. Ludzkie. Wóz najechał na szkielet człowieka, zmiażdżył resztki klatki piersiowej, a żebra zaczepiły się na kole.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, księżyc wychylił się zza chmur, oświetlając okolicę. Kobieta, wciąż siedząca na wozie, wpadła w objęcia swego męża, który starał się zachować zimną krew. Jak okiem sięgnąć, spomiędzy traw i krzewów wystawały zwłoki w różnych stadiach rozkładu.


Siedzieliśmy na wozie czując na sobie spojrzenia licznych milczących towarzyszy naszego postoju. Nikt nie odważył się rozpalić ogniska, korzystaliśmy z osłony nocy. Cokolwiek lub ktokolwiek zapewnił taki wystrój okolicy, na pewno wciąż ją odwiedza. Walka z nieznanym nie należy do najłatwiejszych, więc zgodnie doszliśmy do tych samych wniosków.


Noc ciągnęła się w nieskończoność. Księżyc ponownie pokazał swe oblicze. Setki par oczu, które wciąż jeszcze opierały się rozkładowi, zaświeciło się. Wszyscy szczelniej otulili się kocami. Woźnica jęcząc zaczął cicho odmawiać modlitwy. Nikt nie spał i nie zapowiadało się, żeby mimo zmęczenia komuś się to udało.


Powiał wiatr, poruszając trawę wokół nas. Spłoszone zwierzę pobiegło przed siebie, okazjonalnie trącając naszych towarzyszy. Nie wydawało się jednak, żeby przeszkodziło im to we śnie.


Powiał wiatr, poruszając chmury nad nami. Światło księżyca przedarło się przez zasłonę i oświetliło teren wokół nas. Ostatnie obłoki oddalały się coraz bardziej, odsłaniając niebo. Przedwieczne gwiazdy zdawały się naśmiewać z nas, znajdujących się w milczącym kręgu. Woźnica od wielu minut tkwił w tej samej pozie, klęcząc przed bogiem, w ciszy błagając go o przebaczenie za swoje grzechy. Kobieta ze swym mężem siedzieli nie patrząc na siebie, każde zawinięte we własny koc. Iskry migotały w oczach naszych milczących towarzyszy.


Nadszedł świt. Światło słoneczne otoczyło mnie i starało się ogrzać moje zmarznięte ciało. Leżałem wyciągnięty na trawie wpatrując się niewidzącym wzrokiem w niebo nad sobą. Nic tam nie jest stałe. Zmiany następują szybko, jednak nie z perspektywy czasu jaki ludzie spędzają żyjąc.

Mężczyzna leżał niedaleko mnie, jego żona dalej. Uciekł chcąc uratować siebie. Nie udało mu się to. Kobieta wykorzystała jego ucieczkę i rzuciła się w przeciwną stronę. Nie udało jej się.

Milczący towarzysze razem ze mną podziwiali zmiany następujące w świecie i nas samych. Owady zamieszkały w naszych ciałach, budując wspaniałe metropolie wedle własnych standardów.

Trzeci pasażer stał w oddali, wciąż bardziej żywy od milczącej większości. Jedną ręką trzymał urwaną nogę woźnicy, co pewien czas histerycznie się śmiejąc. Najsłabszy.

Czas mijał. Jego ciało kurczyło się, wysychało, jednak nadal stał tak, jak pierwszego dnia. Gwiazdy leciały ze wschodu na zachód, od wieków niezmiennie. Część z nich znikała, część się pojawiała.

Wóz rozpadł się, ostatnie ślady naszej wizyty tutaj zniknęły. Pozostały jedynie kości, które kiedyś być może zatrzymają nowych podróżników. Następny obrót księżyca. Kroki konia w oddali. Milcząca większość wyczekuje. Wkrótce. Wkrótce kolejne osoby dołączą. Kolejne osoby zrozumieją czas. Zobaczą kolejno gasnące gwiazdy, aż na niebie nie zostanie już nic.

Komentarze